sobota, 14 marca 2015

Diety dzień szósty

Od poniedziałku już kategorycznie i bezwzględnie jestem na diecie, żeby wreszcie coś z tym brzuchem zrobić. Zawsze twierdziłam, że sama się nie ogarnę, nie upilnuję, zapomnę albo ulegnę pokusom. A jak mam nad sobą bata i dokładnie wytyczone menu, to jakoś to będzie. 

Ponieważ po porodzie zostało mi na brzuchu coś na kształt wyrośniętego ciasta na pizzę, nie było już żadnego "ale" i na urodziny fundnęłam sobie wizytę u dietetyczki (w nadziei na ołówkowe spódnice, dopasowane sukienki itepe, jak już wyjdę z etapu mamuśkowych dresów na wychowawczym).

Ogólnie, dieta jest w dechę. Pięć posiłków dziennie, niewymagających wielkich kulinarnych talentów i czasu (co ważne przy Radostce), a jednak smacznych. Mąż też zjada i nie marudzi (zapewne skuszony wizją ołówkowych spódniczek), nawet całą zieleninę wciąga, choć proporcje warzyw do mięsa czy ryby ma odwrotne niż ja :) Najbardziej kocham dopasowane do moich potrzeb poranne musli, które nie dość że daje mi kopa takiego, że wózek mogłabym przez rzekę przenieść, zamiast korzystać z kładki, to jeszcze zawiera słodkie akcenciki w postaci moreli  i daktyli, zaspokajając moje potrzeby słodyczowe. Najmniej kocham drugie śniadanie, bo przy Antonince rzadko kiedy mam na nie czas, a jak mam już wytyczony plan to nie lubię łamać jego założeń. A plan zakłada drugie śniadanie, a jakże.

Najważniejsze, że waga drgnęła. Po sześciu dniach jedzenia ze ściągi widać już jakieś zmiany. Bikini już pewnie nie włożę nigdy, ale może uda się wymiksować ze stada mamusiek podobnych fokom ma Helu.

0 komentarze:

Prześlij komentarz